wtorek, 13 grudnia 2016
sobota, 10 września 2016
Massive Attack - Mezzanine (recenzja)
Od półtora miesiąca słucham trip-hopu. Co to jest za gatunek? - spyta przeciętny słuchacz. A to jest gatunek, który cechuje się: wolnym tempem (od 59 do 80 BPM, czasem więcej) biorącym garściami z downtempo i chilloutu - czyli gatunków nie do tańca, mrocznym i dusznym klimatem budowanym głównie przez stłumione, industrialne brzmienie perkusji, melancholijnymi dźwiękami - głównie samplowanymi oraz pesymistycznymi tekstami. Istnieje on od 1991, a wywodzi się z Bristolu, z Wielkiej Brytanii. Sam termin "trip-hop" jednak zaczął być używany po 1994 roku, kiedy to w magazynie "Mixmag" Andy Pemberton zdefiniował ten oto gatunek, nazywając dzieło DJ'a Shadowa "In/Flux" hip-hopem "na kwasie" (oczywiście narkotycznym), co jest bardzo trafnym nazwaniem rzeczy po imieniu.
Właśnie tam, w Bristolu, w 1987 roku powstała grupa Massive Attack, na której czele stanęli: grafficiarz Robert "3D" Del Naja, Grant "Daddy G" Marshall oraz Andrew "Mushroom" Volwes. Wcześniej działali oni wspólnie jako DJ'e w soundsystemie "Wild Bunch". Z grupą był także związany Adrian "Tricky" Thaws oraz wokalistka soulowa Shara Nelson. W 1991 roku wydali oni debiutancki album, "Blue Lines", od którego się mówi, że zaczął się trip-hop. Oczywiście, to trochę naciągane, bo album dużo czerpał z soulu, reggae i rapu, nie był stricte trip-hopowy. Sam album był promowany takimi klasykami, jak "Safe from Harm", "Daydreaming" czy wreszcie "Unfinished Sympathy" (sprawdzić na YouTube!). W 1994 roku muzycy wydali drugi album, "Protection", inspirowany brzmieniami chilloutowymi i r'n'b. Promowały go single "Sly", "Protection" i "Karmacoma". Wciąż to nie był jednak czysty trip-hop.
Odkąd słucham "bristol soundu", przesłuchałem 3 płyty, "Blue Lines" wyżej opisane, "Dummy" od zespołu Portishead, oraz także pojedyncze utwory od Tricky'ego, Archive, Morcheeby i Sneaker Pimps. Jednakże najlepsze doznania mam od "Mezzanine", trzeciego albumu studyjnego Massive'ów, wydanego w 1998 roku.
Jest to najlepiej ich oceniane dzieło, które jest zaliczane do klasyków gatunku i które ustanowiło wysoką poprzeczkę dla twórców. Każde ich późniejsze albumy były gorzej oceniane. Tutaj słuchacz może odnaleźć czyste, trip-hopowe brzmienie inspirowane industrialem, rockiem i gotykiem. Album także przez wielu traktowany jako najlepsza ścieżka dźwiękowa... do seksu ;) (nie dziwota, sam tak uważam).
Wizytówkami tego albumu są utwory: "Angel" (otwieracz krążka) i "Teardrop" - oba najczęściej używane w oficjalnych soundtrackach filmowych. Przykłady : "Pi", "Snatch", "Firewall" czy seriale "Skazany na śmierć" i "Dr. House". Pierwszy track idealnie zabiera słuchacza w mroczną atmosferę wszystkich 11 utworów tu zawartych. Kto nie spotkał się z tym charakterystycznym, niskim basem i tym bitem? "Teardrop" natomiast to mistyczne, błogie przeżycie na tle cudownego głosu Elizabeth Fraser. Coś, co trzeba usłyszeć, mimo że z tym utworem mogliście się wcześniej nieświadomie spotkać.
Ale reszta albumu nie jest gorsza, wręcz przeciwnie. "Risingson" to psychodela w najlepszym wydaniu, w trakcie której słuchania możemy sobie wyobrazić podejrzany klub, na przykład. "Inertia Creeps" zabiera natomiast do Azji ale także do zmysłowych doznań. "Exchange" to natomiast instrumentalny kawałek o pozytywnym nastawieniu, idealnym na poranny spacer, przygotowującym grunt pod następną połowę albumu. A tam to się dzieją rzeczy dopiero... "Dissolved Girl" z głosem Sary Jay, "Man Next Door" z legendarnym wokalistą reggae Horace Andym na czele to zajebiste utwory, a ten drugi jest według mnie esencją "Mezzanine" i najlepszym kawałkiem na krążku. Przekonajcie się sami. Dalej mamy "Black Milk", znów na wokalu Fraser, o brzmieniu jak z dobrego horroru, lecz dla mnie ciężkostrawny (po kilkunastu odsłuchach być może to ulegnie zmianie). Tytułowy kawałek to jak dla mnie druga część "Interia Creeps". A na koniec "Group Four", dla mnie taki sobie track i "(Exchange)", czyli kawałek numer pięć, tyle że inaczej zaaranżowany i z głosem Horace'a, umieszczony tak, żeby odciążyć sluchacza od ciężkiego klimatu, ale według mnie zbędny.
Sami artyści powiedzieli o tym albumie, że najlepiej się go słucha nad ranem, zanim wstanie słońce. Jak się wraca wtedy do domu, albo się po prostu nie śpi, to jest za wcześnie, by zacząć dzień, ale też za późno, by go skończyć. I wówczas myśli podobno układają się w dziwne konfiguracje. Mówię "podobno", ponieważ nie próbowałem słuchania o tej porze. Drugi sposób słuchania tego krążka jest rekomendowany, gdy śnimy na jawie. Ale taki stan jest bardzo trudno osiągnąć, ja sam nie wiem, czy tak kiedyś spałem :D Jednak wtedy doznania mogą być większe, gdyż tytuł albumu z angielskiego brzmi "coś pomiędzy" (dosłownie znaczy to "balkon"), a w śnie na jawie jesteśmy zawieszeni właśnie pomiędzy rzeczywistością a wytworem naszej podświadomości. Nie doświadczałem takich przeżyć, ale sam był chciał sprawdzić te dwa sposoby (no, z tym drugim będzie ciężko ;D ) więc polecam je sobie i wam.
Polecam kupno tego albumu, tym bardziej że można go dorwać za niezłą cenę - prawie 20 zł na empik.com. Polecam także dobry sprzęt muzyczny, gdyż jak sam się przekonałem - na solidnych głośnikach te charakterystyczne, niskie basy, często tu spotykane, jak również i mocne bębny brzmią wówczas przepięknie i bez żadnych trzeszczeń.
Zachęcam także do obejrzenia wyśmienitych teledysków do czterech singli z "Mezzanine" na YouTubie - w tym wypadku to są cztery pierwsze utwory. Ten, kto miał szczęście zobaczyć je wówczas na MTV, zazdroszczę mu, gdyż w tamtych czasach leciała tam dobra muzyka, a teraz sam chłam. Ja miałem niecałe 2 lata wtedy, (nie)stety ;)
Kompozytorzy: Neil Davidge, Robert Del Naja, Grant Marshall, Andrew Volwes
Wokale: Sara Jay, Robert Del Naja, Grant Marshall, Elizabeth Fraser, Horace Andy
Circa Records, Virgin 1998
ZALETY:
- mroczny klimat
- wokale ("Teardrop" FTW)
- atmosfera
- spójność materiału
- aranżacja i brzmienie
WADY:
- ciężki klimat nie dla każdego i nie codziennie
- "Group Four" i "(Exchange)" są przeciętne, ten drugi trak przynajmniej
9 na 10
poniedziałek, 1 sierpnia 2016
DJ Shadow - Endtroducing... [recenzja]
W tym roku, w listopadzie, album ten skończy 20 lat. Wpływ, jaki on wywarł na świat muzyki, jest niewątpliwie wielki. W 1996 roku ten album przyniósł na pewno rewolucję i świeżość - bo w końcu, kto mógł wpaść na tak oryginalny pomysł wykonany z pietyzmem i rozmachem?
Będzie ciężko dobrze napisać tę recenzję, by nie popaść w zbędny patos. W końcu mamy do czynienia z prawdziwym klasykiem nowoczesnych brzmień w atmosferze retro.
Przede wszystkim po premierze "Endtroducing..." zmieniła się perspektywa patrzenia na DJ-ów. Już odtąd to nie musiał być szczególnie koleżka, który tradycyjnie bawił ludzi żonglerką płyt na melanżach. Płyty winylowe, gramofon, sampler jak np. Akai MPC lub komputer z odpowiednim programem, cały ten jego osprzęt - to wszystko odtąd zaczęto traktować jak instrument. Szperanie w koszach ze starymi nagraniami (co dla niektórych jest czcią/rytuałem, również dla samego Shadowa, co przyznał w filmie Douga Praya "Scratch" z 2001 roku), posiadówa (najlepiej nocna) przy gramofonie, odnalezienie tych dźwięków, odpowiednich melodii, które rezonują w duszy artysty, następnie zgranie tych pętli, wrzucenie ich do samplera, tej dziwnej, nowoczesnej i kontrowersyjnej jednocześnie maszyny do produkcji muzyki i w końcu uruchomienie wyobraźni (bo nie trzeba przy tym umieć grać np. na pianinie czy gitarze) - i powstaje coś z czegoś istniejącego. W przypadku naszego bohatera, Josha Davisa, coś wielkiego, czasem ocierającego się o geniusz.
Ta patchworkowa podróż rozpoczyna się od intra, "Best foot forward", który w standardowym, hip-hopowym stylu, wita wrażliwego słuchacza - nie ważne, czy nałogowego, czy niedzielnego, ważne, że uważnego i wrażliwego - w świat wyobraźni Cienia, gdzie będą się dziać rzeczy wielkie. Następnie, zaczynamy od "Building steam with grain of salt"...
Nie będę, mam nadzieję, spoilerował tychże dzieł. Może powiem tyle, że wyobraźnia i stan emocjonalny mają wpływ na odbiór tej płyty. Nastrój, jaki zawarł Davis w swoim wykreowanym świecie jest różnorodny - są kawałki bujające głową, chilloutowe, emocjonalne, smutne i nostalgiczne (te z grupy emocjonalnych, smutnych i nostalgicznych wywarły największe wrażenie na Noonie - prekursorze polskiego instrumentalnego hip-hopu i jego debiutanckiej, równie nowej dla polskich brzmień płyty).
Drugi track z tracklisty jest niepokojący, mroczny, można powiedzieć, że psychodeliczny (zasługa chóru), kojarzący się z wizją upadającego powoli świata, pochłoniętego zanieczyszczeniem.
Przy tym można zauważyć, że Shadow dużą uwagę zwraca uwagę na perkusję, która nie jest tylko tam jakimś dodatkiem - ona też jest ważnym elementem narracji.
"The number song" to nietypowy banger, bo łączący ducha hip-hopu z rockiem. Sampel basu z utworu "Orion" zespołu Metallica w połączeniu z bujającą, zasuwającą perkusją i dodatkiem cutów i skreczy do dziś robi wrażenie, a jak musiał wyrywać z butów 20 lat temu...
"Changeling" to mix przyjemnego nastroju z dynamizmem, coś naprawdę dobrego - sprawdźcie. "What does your soul look like (part 4)", to już typowy chillout, który ciężko wchodzi, jeśli nie jesteśmy odprężeni, wówczas ta pozycja, może dla nas sprawiać wrażenie przeciętnej. Ale kiedy mamy odpowiedni nastrój, track ten porywa.
A teraz śmietanka, creme de la creme tego dysku muzycznego. Coś nie do opisania słowami. Może to możliwe, ale naprawdę, przy tych utworach, trzeba mieć wyszukany zasób słownictwa. "Stem/long stem" to kwintesencja emocji, smutku. Połączenie genialnych, melancholijnych sampli, głównie Nirvany (NIE TEJ Nirvany, o której myślicie) z rakietowym pędem metalowej perkusji, znów jakby z Metalliki, wzbudza zachwyt. "Mutual slump" z motywem z "Possibly maybe" Björk to wyborne przedstawienie pesymizmu (ten klimat!) - aranżacja stoi na wysokim poziomie. "Organ donor" brzmi, jakby Shadow dopiero co budował ten utwór, ale nawet tak krótki kawałek nie daje o sobie zapomnieć. Oraz absolutnie najlepszy utwór na tej płycie, "Midnight in a perfect world" - melancholijna, pełna nostalgii nocna opowieść z każdym, genialnie dobranym samplem (szczególnie wokalnym) - miód dla uszu i uczuć.
"Napalm brain/scatter brain" to klimatyczna, nocna historia, pełna akcji, kojarząca się z ogniem, przestępstwem, szaleństwem (perkusja, bas i to zakończenie!). No i "What does your soul look like (part 1 - blue sky revisit)" - to piękne outro na nocne, rozkminkowe spacery i podróże.
I to wszystko idealnie do siebie pasuje. Każdy sampel, każdy fragment zaczerpnięty ze starej winylowej płyty jest tu na swoim miejscu.
Może się wydawać, że sampling to jest zwykła kradzież. Że to łatwizna, bo nie trzeba umieć grać na żadnym instrumencie. Ale ten album oraz albumy inspirowane debiutem wówczas młodego chłopaka z odległej Kalifornii pokazują, że najważniejsze są: talent, zdolności i wyobraźnia, bo to one decydują o wartości i przekazie dzieła, a sample i sprzęt to tylko narzędzie do wyrażania ekspresji, którą Josh prezentuje światu od dwóch dekad. Shadow mówi też przez sampel: "it's not really me. Music is coming through me" - to tak jak z miłością. To coś niewytłumaczalnego.
Płyta jako całość nie ma słabych momentów. Jest to pozycja obowiązkowa i klasyk, album zdecydowanie istotny, gdyż sam w sobie jest muzyką, która wciąż zachwyca fanów i nowych słuchaczy Josha Davisa, która wciąż inspiruje nowych twórców i która się nie nudzi. Nikt tak wcześniej nie opowiadał historii w tak filmowy sposób.
10/10
sobota, 30 lipca 2016
Pezet-Noon - Muzyka Poważna [recenzja]
niedziela, 19 czerwca 2016
Noon - Gry Studyjne EP [recenzja]
"Gry studyjne" to kolaż prawie 400 urywków muzycznych pozyskanych wyłącznie ze starych płyt analogowych, w zdecydowanej większości polskich. To również mix klasycznych, hip-hopowych technik tworzenia dźwięków z nowoczesną, swobodnie interpretowaną rytmiką. "Gry studyjne" to przede wszystkim mix emocji, z jednej strony destrukcyjnych, ponurych i biograficznych a z drugiej prostych i dobrych. Mix rozpaczy i nadziei, w ambitnych założeniach muzyka totalna."
Jest to opis, który najlepiej rekomenduje drugą solową płytę Mikołaja "Noona" Bugajaka, pochodzącą z roku 2003. Ambitne założenia wówczas młodego warszawskiego producenta słychać na tej krótkiej (a szkoda, ale z drugiej strony to może lepiej, bo trzeba przejść z ilości w jakość? ), 27-minutowej EP-ce.
Jak mówi Noon:
"Pomysł na tę płytę był taki, aby jakoś zinterpretować to co się dzieje nowego w muzyce. Miała to być przy tym taka nowoczesna płyta, ale brzmiąca tak, jakby była nagrana w latach siedemdziesiątych. Po prostu starałem się, żeby pomysł na rytmikę i muzykę był w miarę nowoczesny, natomiast chciałem wszystko robić poza komputerem."
I jak powiedział, tak zrobił. W tych oto czterech ścianach stworzył klasyka muzyki miejskiej:
![]() | ||
| przy minimalnym użyciu komputera, podkreślam! |
Jest to stylistycznie inna płyta niż debiutancki "Bleak Output". Ten, który by ją usłyszał, nie wiedząc, że to od Noona, kapnąłby się, że to jego autorstwa? Myślę, że chyba tak, bo jednak jego duch jest tu odczuwalny. I jak mówią ambitne założenia - jest tu melancholijnie, depresyjnie, tajemniczo, biograficznie, introspektywnie, ale i też optymistycznie, energicznie, co być może, może zaskoczyć słuchaczy, szczególnie, że "Muzyka Poważna" nagrana z Pezetem rok póżniej to, jak wielu mówi, "muzyka dla samobójców".
Dla Warszawiaka ten album był ostatnim, na którym użył tylko i wyłącznie sampli - ponieważ okres jego powstawania (2002-03) był dla niego apogeum zainteresowania czarnymi płytami nagrywanymi przez kraje "demokracji ludowej". I tutaj jego szczytowa zajawka na punkcie samplowania, jego wrażliwość muzyczna ale też rozległa wiedza przekłada się na bardzo wysoką jakość materiału.
"Intro" od razu zabiera uważnego słuchacza w świat trzasków, w lata 70-te, 80-te, w duszny, ciepły świat Noona, który składników do swojego przepisu szukał wśród najtańszych (!) winyli kupowanych na targach lub w antykwariatach. Robi się nastrojowo, spokojnie, wyobraźnia wyciąga jakby nas z domu i pokazuje nam przez te 24 sekundy codzienne życie miejskie. Dalsze utwory cechuje, w przeciwieństwie do poprzedniego albumu, nowocześniejsza, żywsza perkusja, inspirowana, jak dla mnie, rytmami klubowymi - np. słuchając "Outro/Navigator" (po 20-sekundowej przerwie ;) bo niektórzy myślą, że koniec przemowy o samotnym nawigatorze to koniec płyty), można odnieść wrażenie, że bit wydaje się być inspirowany Aphex Twinem z "Selected Ambient Works 85-92"; wyjątkiem jest tu kolaboracja (mistrzowska, nawiasem mówiąc) Noona z Ajronem i DJ-em Pandą w hip-hopowym, bujającym głową, świetnie ocutowanym i zsamplowanym (ale krótkim!) "Full Level".
Ale mianownikiem łączącym pierwszą pozycję w dyskografii producenta z drugą są emocje, pomysł (jeszcze lepszy, gdyż jak mówi sam autor omawianego dzieła, odcinanie kuponów nie jest jego domeną) na przedstawienie historii oraz klimat. Nie będę nic mówił, wystarczy, że przesłuchacie "Other times", "Satori" oraz "Emotion capture". Nawet skity "The Art" oraz "Tales of ordinary madness" mówią to co mają powiedzieć, tylko za pomocą skojarzeń. Także wstawki mówione (głównie z Kabaretu "Piwnica pod Baranami") są nie do wywalenia. Nowoczesność połączona z atmosferą miasta w sosie retro jest tutaj jeszcze większym combosem i mieszanką wybuchową. To jest tak mocno odczuwalne, że się tymi trackami żyje, je się chłonie. Głowa się nie przestaje kiwać od tych hipnotyzujących bangerów. Nawet okładka dodaje smaczku (i ciekawostka: jest zsamplowana stąd).
Czołowy polski producent wspiął się tutaj na wyżyny swoich solowych możliwości. Tylko minusem jest długość. Przez nią cały czas trzeba tą oto EP-kę zapętlać. Dlatego
9/10
Ale jeśli komuś zapętlanie nie przeszkadza, to wtedy
10/10
Tego albumu polski słuchacz nie może przegapić, jeśli się interesuje (lub zaczyna się interesować) muzyką. Klasyk.





