sobota, 10 września 2016

Massive Attack - Mezzanine (recenzja)


Od półtora miesiąca słucham trip-hopu. Co to jest za gatunek? - spyta przeciętny słuchacz. A to jest gatunek, który cechuje się: wolnym tempem (od 59 do 80 BPM, czasem więcej) biorącym garściami z downtempo i chilloutu - czyli gatunków nie do tańca,  mrocznym i dusznym klimatem budowanym głównie przez stłumione, industrialne brzmienie perkusji, melancholijnymi dźwiękami - głównie samplowanymi oraz pesymistycznymi tekstami. Istnieje on od 1991, a wywodzi się z Bristolu, z Wielkiej Brytanii. Sam termin "trip-hop" jednak zaczął być używany po 1994 roku, kiedy to w magazynie "Mixmag" Andy Pemberton zdefiniował ten oto gatunek, nazywając dzieło DJ'a Shadowa "In/Flux" hip-hopem "na kwasie" (oczywiście narkotycznym), co jest bardzo trafnym nazwaniem rzeczy po imieniu.

Właśnie tam, w Bristolu, w 1987 roku powstała grupa Massive Attack, na której czele stanęli: grafficiarz Robert "3D" Del Naja, Grant "Daddy G" Marshall oraz Andrew "Mushroom" Volwes. Wcześniej działali oni wspólnie jako DJ'e w soundsystemie "Wild Bunch". Z grupą był także związany Adrian "Tricky" Thaws oraz wokalistka soulowa Shara Nelson. W 1991 roku wydali oni debiutancki album, "Blue Lines", od którego się mówi, że zaczął się trip-hop. Oczywiście, to trochę naciągane, bo album dużo czerpał z soulu, reggae i rapu, nie był stricte trip-hopowy. Sam album był promowany takimi klasykami, jak "Safe from Harm", "Daydreaming" czy wreszcie "Unfinished Sympathy" (sprawdzić na YouTube!). W 1994 roku muzycy wydali drugi album, "Protection", inspirowany brzmieniami chilloutowymi i r'n'b. Promowały go single "Sly", "Protection" i "Karmacoma". Wciąż to nie był jednak czysty trip-hop.

Odkąd słucham "bristol soundu", przesłuchałem 3 płyty, "Blue Lines" wyżej opisane, "Dummy" od zespołu Portishead, oraz także pojedyncze utwory od Tricky'ego, Archive, Morcheeby i Sneaker Pimps. Jednakże najlepsze doznania mam od "Mezzanine", trzeciego albumu studyjnego Massive'ów, wydanego w 1998 roku.

Jest to najlepiej ich oceniane dzieło, które jest zaliczane do klasyków gatunku i które ustanowiło wysoką poprzeczkę dla twórców. Każde ich późniejsze albumy były gorzej oceniane. Tutaj słuchacz może odnaleźć czyste, trip-hopowe brzmienie inspirowane industrialem, rockiem i gotykiem. Album także przez wielu traktowany jako najlepsza ścieżka dźwiękowa... do seksu ;) (nie dziwota, sam tak uważam).

Wizytówkami tego albumu są utwory: "Angel" (otwieracz krążka) i "Teardrop" - oba najczęściej używane w oficjalnych soundtrackach filmowych. Przykłady : "Pi", "Snatch", "Firewall" czy seriale "Skazany na śmierć" i "Dr. House". Pierwszy track idealnie zabiera słuchacza w mroczną atmosferę wszystkich 11 utworów tu zawartych. Kto nie spotkał się z tym charakterystycznym, niskim basem i tym bitem? "Teardrop" natomiast to mistyczne, błogie przeżycie na tle cudownego głosu Elizabeth Fraser. Coś, co trzeba usłyszeć, mimo że z tym utworem mogliście się wcześniej nieświadomie spotkać.

Ale reszta albumu nie jest gorsza, wręcz przeciwnie. "Risingson" to psychodela w najlepszym wydaniu, w trakcie której słuchania możemy sobie wyobrazić podejrzany klub, na przykład. "Inertia Creeps" zabiera natomiast do Azji ale także do zmysłowych doznań. "Exchange" to natomiast instrumentalny kawałek o pozytywnym nastawieniu, idealnym na poranny spacer, przygotowującym grunt pod następną połowę albumu. A tam to się dzieją rzeczy dopiero... "Dissolved Girl" z głosem Sary Jay, "Man Next Door" z legendarnym wokalistą reggae Horace Andym na czele to zajebiste utwory, a ten drugi jest według mnie esencją "Mezzanine" i najlepszym kawałkiem na krążku. Przekonajcie się sami. Dalej mamy "Black Milk", znów na wokalu Fraser, o brzmieniu jak z dobrego horroru, lecz dla mnie ciężkostrawny (po kilkunastu odsłuchach być może to ulegnie zmianie). Tytułowy kawałek to jak dla mnie druga część "Interia Creeps". A na koniec "Group Four", dla mnie taki sobie track i "(Exchange)", czyli kawałek numer pięć, tyle że inaczej zaaranżowany i z głosem Horace'a, umieszczony tak, żeby odciążyć sluchacza od ciężkiego klimatu, ale według mnie zbędny.

Sami artyści powiedzieli o tym albumie, że najlepiej się go słucha nad ranem, zanim wstanie słońce. Jak się wraca wtedy do domu, albo się po prostu nie śpi, to jest za wcześnie, by zacząć dzień, ale też za późno, by go skończyć. I wówczas myśli podobno układają się w dziwne konfiguracje. Mówię "podobno", ponieważ nie próbowałem słuchania o tej porze. Drugi sposób słuchania tego krążka jest rekomendowany, gdy śnimy na jawie. Ale taki stan jest bardzo trudno osiągnąć, ja sam nie wiem, czy tak kiedyś spałem :D Jednak wtedy doznania mogą być większe, gdyż tytuł albumu z angielskiego brzmi "coś pomiędzy" (dosłownie znaczy to "balkon"), a w śnie na jawie jesteśmy zawieszeni właśnie pomiędzy rzeczywistością a wytworem naszej podświadomości. Nie doświadczałem takich przeżyć, ale sam był chciał sprawdzić te dwa sposoby (no, z tym drugim będzie ciężko ;D ) więc polecam je sobie i wam.

Polecam kupno tego albumu, tym bardziej że można go dorwać za niezłą cenę - prawie 20 zł na empik.com. Polecam także dobry sprzęt muzyczny, gdyż jak sam się przekonałem - na solidnych głośnikach te charakterystyczne, niskie basy, często tu spotykane, jak również i mocne bębny brzmią wówczas przepięknie i bez żadnych trzeszczeń.

Zachęcam także do obejrzenia wyśmienitych teledysków do czterech singli z "Mezzanine" na YouTubie - w tym wypadku to są cztery pierwsze utwory. Ten, kto miał szczęście zobaczyć je wówczas na MTV, zazdroszczę mu, gdyż w tamtych czasach leciała tam dobra muzyka, a teraz sam chłam. Ja miałem niecałe 2 lata wtedy, (nie)stety ;)

Kompozytorzy: Neil Davidge, Robert Del Naja, Grant Marshall, Andrew Volwes
Wokale: Sara Jay, Robert Del Naja, Grant Marshall, Elizabeth Fraser, Horace Andy
Circa Records, Virgin 1998

ZALETY:
- mroczny klimat
- wokale ("Teardrop" FTW)
- atmosfera
- spójność materiału
- aranżacja i brzmienie

WADY:
- ciężki klimat nie dla każdego i nie codziennie
- "Group Four" i "(Exchange)" są przeciętne, ten drugi trak przynajmniej

9 na 10

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

DJ Shadow - Endtroducing... [recenzja]

W tym roku, w listopadzie, album ten skończy 20 lat. Wpływ, jaki on wywarł na świat muzyki, jest niewątpliwie wielki. W 1996 roku ten album przyniósł na pewno rewolucję i świeżość -  bo w końcu, kto mógł wpaść na tak oryginalny pomysł wykonany z pietyzmem i rozmachem?

Będzie ciężko dobrze napisać tę recenzję, by nie popaść w zbędny patos. W końcu mamy do czynienia z prawdziwym klasykiem nowoczesnych brzmień w atmosferze retro.

Przede wszystkim po premierze "Endtroducing..." zmieniła się perspektywa patrzenia na DJ-ów. Już odtąd to nie musiał być szczególnie koleżka, który tradycyjnie bawił ludzi żonglerką płyt na melanżach. Płyty winylowe, gramofon, sampler jak np. Akai MPC lub komputer z odpowiednim programem, cały ten jego osprzęt - to wszystko odtąd zaczęto traktować jak instrument. Szperanie w koszach ze starymi nagraniami (co dla niektórych jest czcią/rytuałem, również dla samego Shadowa, co przyznał w filmie Douga Praya "Scratch" z 2001 roku), posiadówa (najlepiej nocna) przy gramofonie, odnalezienie tych dźwięków, odpowiednich melodii, które rezonują w duszy artysty, następnie zgranie tych pętli, wrzucenie ich do samplera, tej dziwnej, nowoczesnej i kontrowersyjnej jednocześnie maszyny do produkcji muzyki i w końcu uruchomienie wyobraźni (bo nie trzeba przy tym umieć grać np. na pianinie czy gitarze) - i powstaje coś z czegoś istniejącego. W przypadku naszego bohatera, Josha Davisa, coś wielkiego, czasem ocierającego się o geniusz.

Ta patchworkowa podróż rozpoczyna się od intra, "Best foot forward", który w standardowym, hip-hopowym stylu, wita wrażliwego słuchacza - nie ważne, czy nałogowego, czy niedzielnego, ważne, że uważnego i wrażliwego - w świat wyobraźni Cienia, gdzie będą się dziać rzeczy wielkie.  Następnie, zaczynamy od "Building steam with grain of salt"...

Nie będę, mam nadzieję, spoilerował tychże dzieł. Może powiem tyle, że wyobraźnia i stan emocjonalny mają wpływ na odbiór tej płyty. Nastrój, jaki zawarł Davis w swoim wykreowanym świecie jest różnorodny - są kawałki bujające głową, chilloutowe, emocjonalne, smutne i nostalgiczne (te z grupy emocjonalnych, smutnych i nostalgicznych wywarły największe wrażenie na Noonie - prekursorze polskiego instrumentalnego hip-hopu i jego debiutanckiej, równie nowej dla polskich brzmień płyty).

Drugi track z tracklisty jest niepokojący, mroczny, można powiedzieć, że psychodeliczny (zasługa chóru), kojarzący się z wizją upadającego powoli świata, pochłoniętego zanieczyszczeniem.

Przy tym można zauważyć, że Shadow dużą uwagę zwraca uwagę na perkusję, która nie jest tylko tam jakimś dodatkiem - ona też jest ważnym elementem narracji.

"The number song" to nietypowy banger, bo łączący ducha hip-hopu z rockiem. Sampel basu z utworu "Orion" zespołu Metallica w połączeniu z bujającą, zasuwającą perkusją i dodatkiem cutów i skreczy do dziś robi wrażenie, a jak musiał wyrywać z butów 20 lat temu...

"Changeling" to mix przyjemnego nastroju z dynamizmem, coś naprawdę dobrego - sprawdźcie. "What does your soul look like (part 4)", to już typowy chillout, który ciężko wchodzi, jeśli nie jesteśmy odprężeni, wówczas ta pozycja, może dla nas sprawiać wrażenie przeciętnej. Ale kiedy mamy odpowiedni nastrój, track ten porywa.

A teraz śmietanka, creme de la creme tego dysku muzycznego. Coś nie do opisania słowami. Może to możliwe, ale naprawdę, przy tych utworach, trzeba mieć wyszukany zasób słownictwa. "Stem/long stem" to kwintesencja emocji, smutku. Połączenie genialnych, melancholijnych sampli, głównie Nirvany (NIE TEJ Nirvany, o której myślicie) z rakietowym pędem metalowej perkusji, znów jakby z Metalliki, wzbudza zachwyt. "Mutual slump" z motywem z "Possibly maybe" Björk to wyborne przedstawienie pesymizmu (ten klimat!) - aranżacja stoi na wysokim poziomie. "Organ donor" brzmi, jakby Shadow dopiero co budował ten utwór, ale nawet tak krótki kawałek nie daje o sobie zapomnieć. Oraz absolutnie najlepszy utwór na tej płycie, "Midnight in a perfect world" - melancholijna, pełna nostalgii nocna opowieść z każdym, genialnie dobranym samplem (szczególnie wokalnym) - miód dla uszu i uczuć.

"Napalm brain/scatter brain" to klimatyczna, nocna historia, pełna akcji, kojarząca się z ogniem, przestępstwem, szaleństwem (perkusja, bas i to zakończenie!). No i "What does your soul look like (part 1 - blue sky revisit)" - to piękne outro na nocne, rozkminkowe spacery i podróże.

I to wszystko idealnie do siebie pasuje. Każdy sampel, każdy fragment zaczerpnięty ze starej winylowej płyty jest tu na swoim miejscu.

Może się wydawać, że sampling to jest zwykła kradzież. Że to łatwizna, bo nie trzeba umieć grać na żadnym instrumencie. Ale ten album oraz albumy inspirowane debiutem wówczas młodego chłopaka z odległej Kalifornii pokazują, że najważniejsze są: talent, zdolności i wyobraźnia, bo to one decydują o wartości i przekazie dzieła, a sample i sprzęt to tylko narzędzie do wyrażania ekspresji, którą Josh prezentuje światu od dwóch dekad. Shadow mówi też przez sampel: "it's not really me. Music is coming through me" - to tak jak z miłością. To coś niewytłumaczalnego.

Płyta jako całość nie ma słabych momentów. Jest to pozycja obowiązkowa i klasyk, album zdecydowanie istotny, gdyż sam w sobie jest muzyką, która wciąż zachwyca fanów i nowych słuchaczy Josha Davisa, która wciąż inspiruje nowych twórców i która się nie nudzi. Nikt tak wcześniej nie opowiadał historii w tak filmowy sposób.

10/10

sobota, 30 lipca 2016

Pezet-Noon - Muzyka Poważna [recenzja]


W 2003 roku doszło do kolejnej współpracy Pezeta z Noonem. Rok później widzieliśmy jej efekt w postaci drugiej i ostatniej płyty tego duetu. Płyty, która była antysinglowa i bardziej przypominała Bleak Output, tyle, że w wersji z nowymi kompozycjami i tekstami.

Album nie przypomina w niczym (może prócz kawałka "A mieliśmy być poważni") swojej poprzedniczki, "Muzyki Klasycznej". Jest on w odbiorze trudny, ale na pewno wartościowy. Pezet w końcu nie bez powodu nawinął już na początku "ta płyta jest bezcenna, weź ją dobrze schowaj", przy okazji namawiając do odsłuchania jej w najwyższej jakości za pierwszym razem (czego na pewno nie wszyscy dokonali, muszę przyznać, że wśród nich też ja - za co w drugiej części pierwszego utworu dostaliśmy reprymendę), gdyż słuchamy jej pierwszy raz tylko raz w życiu.

Ten album jest wartościowy z kilku powodów. Po pierwsze, progres Pezeta, który dojrzał bardzo szybko, i którego chce się słuchać (na poprzedniej płycie większość jego tekstów, szczególnie tych bragga, traktuję z dystansem, choć czasem mi się podobają, to zależy od nastroju). Tutaj pokazał, że jest w najwyższej życiowej formie. Jego teksty są bardzo osobiste i przejmujące. Znajdziemy tu: charakterystykę Polaków, nie umiejących żyć bez alkoholu, historię melanżu z pesymistycznym, wbrew pozorom, tłem (mimo, że "A mieliśmy być poważni" jest luźnym strzałem, odbiegającym od formy albumu, pokazującym bardziej słuchaczowi mocne umiejętności Pezeta), tęsknotę za dzieciństwem, frustrację spowodowaną codzienną rutyną, kulisy wyniszczającej zdrowotnie kariery rapera i trudnej sytuacji finansowej, żal za straconą miłością i przemijającym czasem oraz, przede wszystkim, strach przed przyszłością i wchodzeniem w dorosłość. Przy okazji należy też wspomnieć o zawartej tutaj dosadnej i surowej krytyce panującego wówczas w pierwszym boomie hip-hopowym w Polsce - a raczej u jego schyłku - trendu, nazwanego przez Tego Typa Mesa mianem "hiphopolo" (dla niewtajemniczonych - nurt ten reprezentowali ci artyści, tworzący plebejską muzykę, łatwo się sprzedającą i zajmującą przez  przysłowiowe "5 minut" wysoką pozycję na listach przebojów, czyli: Jeden Osiem L, Mezo, Liber, Verba, Doniu).

Po drugie, atmosfera. Może i jest bolesna i depresyjna. Może coś w tym jest, że przez to ta muzyka jest czasem nazywana "muzyką dla samobójców". Ale dzięki temu nie zawsze można do niej wrócić, przez co wrażenia z jej nieczęstego odsłuchu będą większe, głębsze. Z czasem będziemy mogli także się utożsamić z przekazem tu zawartym.

Po trzecie, bity Noona i ich klimat. Jako, że to jego ostatnia hip-hopowa płyta i pierwsza nie samplowana, tylko eksperymentalna - na długo przed jej powstaniem Bugajak bowiem uczył się obsługi monofonicznego syntezatora ARP Pro DGX, której brzmienia słyszymy na "Poważnej" - po odsłuchaniu materiału można powiedzieć, że ten wówczas młody człowiek przeszedł do historii w branży producenckiej polskiego hip-hopu i dowiódł swej pozycji, jakości w tworzeniu muzyki. Klimat, jakie tworzą wszystkie utwory jest niesamowity. Trafiamy do czarno-białej czasoprzestrzeni Mikołaja z odrobiną sepii, dużą ilością szumu i filmowego ziarna. Utwory wywołują smutek, melancholię, nostalgię, niepokój. W swym brzmieniu są one nowoczesne ale i zarówno przypominające dźwięki lat osiemdziesiątych (szczególnie "Szósty zmysł", z motywem kojarzącym się żywcem z czasem PRL-u). Pod względem sampli jest bardzo oszczędnie. Każdy bit jest spójny z opowieściami Pezeta. 

Jak na duet raper-producent chemia jest duża, co na pewno jest trudne do osiągnięcia. Tak samo trudno wybrać najlepszy track, gdyż każdy jest zrobiony na bardzo wysokim poziomie, czy to zimowy, chwytający za serce "Nie jestem dawno", czy nostalgiczne "Gubisz ostrość" . Większość za najlepszą kompozycję "Muzyki Poważnej" zgodnie uznaje kawałek "W Branży" - można się z tym zgodzić. Sample ze starej węgierskiej płyty winylowej zespołu Solaris (takie perełki można znaleźć na targach, czy w antykwariatach, a pomyśleć, że taka muzyka powstawała w krajach "demoludach"...), znalezione u Webbera (producent Łony) tworzą w nim poważną atmosferę ale też eteryczny wszechświat, krainę trudną do opisania w słowach - jednym słowem mówiąc: raj dla wyobraźni.

Oczywiście album ten należy przesłuchać od deski do deski w całości, w odpowiednim nastroju, o odpowiedniej porze, gdyż jak ktoś powiedział na portalu Popkiller: "Ta płyta jest jak film. Włączasz i nie ma możliwości byś przestał słuchać do samego końca". Wprawdzie ten album spuszcza powolny łomot swoją depresyjnością, ale na jesień, zimę, wieczory i noce chce się tego klasyka - bo umówmy się, to jest klasyk, top 10 polskiego hip-hopu -  dla tych linijek Pawła Kaplińskiego i tych bitów (niejako pożegnalnych z hip-hopem) Mikołaja Bugajaka przesłuchać. Album jest wciąż świeży, jego tematyka jest wciąż aktualna... A melodie tu zawarte są po prostu... piękne.

9/10 lub 10/10 (minus za ciężki, smutny klimat, który nie każdy może strawić) lub (plus za klimat, który jest niepodrabialny i bez którego by "Muzyka Poważna" nie byłaby "Muzyką Poważną").
Embargo Nagrania 2004
Asfalt Records 2010 (reedycja)

niedziela, 19 czerwca 2016

Noon - Gry Studyjne EP [recenzja]


"Gry studyjne" to kolaż prawie 400 urywków muzycznych pozyskanych wyłącznie ze starych płyt analogowych, w zdecydowanej większości polskich. To również mix klasycznych, hip-hopowych technik tworzenia dźwięków z nowoczesną, swobodnie interpretowaną rytmiką. "Gry studyjne" to przede wszystkim mix emocji, z jednej strony destrukcyjnych, ponurych i biograficznych a z drugiej prostych i dobrych. Mix rozpaczy i nadziei, w ambitnych założeniach muzyka totalna."

Jest to opis, który najlepiej rekomenduje drugą solową płytę Mikołaja "Noona" Bugajaka, pochodzącą z roku 2003. Ambitne założenia wówczas młodego warszawskiego producenta słychać na tej krótkiej (a szkoda, ale z drugiej strony to może lepiej, bo trzeba przejść z ilości w jakość? ), 27-minutowej EP-ce.

Jak mówi Noon:
"Pomysł na tę płytę był taki, aby jakoś zinterpretować to co się dzieje nowego w muzyce. Miała to być przy tym taka nowoczesna płyta, ale brzmiąca tak, jakby była nagrana w latach siedemdziesiątych. Po prostu starałem się, żeby pomysł na rytmikę i muzykę był w miarę nowoczesny, natomiast chciałem wszystko robić poza komputerem."
  
I jak powiedział, tak zrobił. W tych oto czterech ścianach stworzył klasyka muzyki miejskiej:
przy minimalnym użyciu komputera, podkreślam!


Jest to stylistycznie inna płyta niż debiutancki "Bleak Output". Ten, który by ją usłyszał, nie wiedząc, że to od Noona, kapnąłby się, że to jego autorstwa? Myślę, że chyba tak, bo jednak jego duch jest tu odczuwalny. I jak mówią ambitne założenia - jest tu melancholijnie, depresyjnie, tajemniczo, biograficznie, introspektywnie, ale i też optymistycznie, energicznie, co być może, może zaskoczyć słuchaczy, szczególnie, że "Muzyka Poważna" nagrana z Pezetem rok póżniej to, jak wielu mówi, "muzyka dla samobójców".

Dla Warszawiaka ten album był ostatnim, na którym użył tylko i wyłącznie sampli - ponieważ okres jego powstawania (2002-03) był dla niego apogeum zainteresowania czarnymi płytami nagrywanymi przez kraje "demokracji ludowej". I tutaj jego szczytowa zajawka na punkcie samplowania, jego wrażliwość muzyczna ale też rozległa wiedza przekłada się na bardzo wysoką jakość materiału.

"Intro" od razu zabiera uważnego słuchacza w świat trzasków, w lata 70-te, 80-te, w duszny, ciepły świat Noona, który składników do swojego przepisu szukał wśród najtańszych (!) winyli kupowanych na targach lub w antykwariatach. Robi się nastrojowo, spokojnie, wyobraźnia wyciąga jakby nas z domu i pokazuje nam przez te 24 sekundy codzienne życie miejskie. Dalsze utwory cechuje, w przeciwieństwie do poprzedniego albumu, nowocześniejsza, żywsza perkusja, inspirowana, jak dla mnie, rytmami klubowymi - np. słuchając "Outro/Navigator" (po 20-sekundowej przerwie ;) bo niektórzy myślą, że koniec przemowy o samotnym nawigatorze to koniec płyty), można odnieść wrażenie, że bit wydaje się być inspirowany Aphex Twinem z "Selected Ambient Works 85-92"; wyjątkiem jest tu kolaboracja (mistrzowska, nawiasem mówiąc) Noona z Ajronem i DJ-em Pandą w hip-hopowym, bujającym głową, świetnie ocutowanym i zsamplowanym (ale krótkim!) "Full Level".

Ale mianownikiem łączącym pierwszą pozycję w dyskografii producenta z drugą są emocje, pomysł (jeszcze lepszy, gdyż jak mówi sam autor omawianego dzieła, odcinanie kuponów nie jest jego domeną) na przedstawienie historii oraz klimat. Nie będę nic mówił, wystarczy, że przesłuchacie "Other times", "Satori" oraz "Emotion capture". Nawet skity "The Art" oraz "Tales of ordinary madness" mówią to co mają powiedzieć, tylko za pomocą skojarzeń. Także wstawki mówione (głównie z Kabaretu "Piwnica pod Baranami") są nie do wywalenia. Nowoczesność połączona z atmosferą miasta w sosie retro jest tutaj jeszcze większym combosem i mieszanką wybuchową. To jest tak mocno odczuwalne, że się tymi trackami żyje, je się chłonie. Głowa się nie przestaje kiwać od tych hipnotyzujących bangerów. Nawet okładka dodaje smaczku (i ciekawostka: jest zsamplowana stąd).

Czołowy polski producent wspiął się tutaj na wyżyny swoich solowych możliwości. Tylko minusem jest długość. Przez nią cały czas trzeba tą oto EP-kę zapętlać. Dlatego

9/10

Ale jeśli komuś zapętlanie nie przeszkadza, to wtedy

10/10

Tego albumu polski słuchacz nie może przegapić, jeśli się interesuje (lub zaczyna się interesować) muzyką. Klasyk.

sobota, 18 czerwca 2016

Noon - Bleak Output [recenzja]


Trudno uwierzyć, że ten album jest z 2000 roku. A jednak. Dodatkowo - to dzieło z Polski, z którego możemy być naprawdę dumni. Jest to materiał zaliczany do ponadczasowych, który im starszy, tym lepszy. Ale dlaczego ten album jest tak mało znany?! On powinien znajdować się w rankingach, topkach (jak top 10, top 5, top 100) dla swojego gatunku, czyli trip-hopu, pochodnych ambientu i downtempo.

Bo jak mówi sam autor "Bleak Output", Mikołaj Bugajak, inspirował się on właśnie tymi gatunkami. I z tego wyszła mu bardzo dobra rzecz, łącząca nowoczesne brzmienia z oldschoolem, nutą retro.

Po odkryciu "Endtroducing" DJ-a Shadowa, Mikołaj zajarał się produkcją muzyki stworzonej z sampli. Tworzył swoje kompozycje, które zauważył w Internecie wydawca z holenderskiej wytwórni dD Records. Zostały one wysłane do Holandii jako kaseta demo. Możecie ją usłyszeć tutaj. Po ich usłyszeniu, włodarze dD postanowili podpisać kontrakt z młodym Polakiem, w zamian za legendarny sampler Akai MPC2000. W tym okresie Noon poznał także chłopaków (Eldokę i Jotuze) z kultowej już formacji hip-hopowej Grammatik. Stworzył on z nimi album pt. "EP". Natomiast do pracy nad swoim solowym debiutem zasiadł w 1999 roku i przez 6 miesięcy intensywnie szperał w ilościach tysiąca winyli, słuchał, szukał TYCH dźwięków, ciął i produkował. I tylko z pomocą gramofonu Technicsa (dla żądnych wiedzy: legendarny w kręgach DJ-skich model SL-1200 MK2 ), pierwszej wersji programu Fruity Loops oraz - przede wszystkim - przy pomocy płyt winylowych (głównie polskich), wyobraźni, talentu, chęci i samozaparcia zaaranżował tak magiczne, piękne utwory, że już sam nie wiem, jakich epitetów użyć :D

Całość jest osadzona w pochmurnym, jesiennym, zimowym, deszczowym, melancholijnym, wręcz depresyjnym świecie. Nie ma tu bangerów jak na "Grach Studyjnych" (kolejnym albumie Noona), powiedział bym, ze są tu "silent bangery" - ciche "bujacze" głową, które najbardziej skupiają swoją uwagę słuchacza na emocjach, klimacie, nastroju. Tych elementów na "Bleak Output" z pewnością nie brakuje, więcej, te elementy się tu wylewają wiadrami w dużej ilości. Słuchacz, który szuka czegoś zajebistego w muzyce (szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy rządzi chłam...) przy spoczęciu wygodnie na łóżku/kanapie/fotelu lub przy pójściu na spacer (szczególnie w zepsutą pogodę lub w nocy) wkręci się w świat wykreowany przez Mikołaja Bugajaka (wówczas 20-letniego, w moim wieku!). Słuchacz ten uruchomi wyobraźnię, która zaprezentuje mu nieziemski seans filmowy, seans pełen obrazów kojarzących się: z nostalgią, latami 80-tymi, PRL-em, miastem przykrytym deszczem, śniegiem, nocą, opuszczonymi miejscami, burzą widzianą z okna mieszkania, samotnością (tak przynajmniej było w moim przypadku). Słuchacz dzięki niej stworzy swoje własne teledyski do każdego z kilkuminutowych obrazów dźwiękowych zawartych na tej płycie, a ile ich będzie? Tyle, ilu jest ludzi na świecie.

Noon tworzył, gdy było mu źle (albo jak kiedyś mówił -  gdy dla niego smutno brzmiące utwory robiły wielkie wrażenie). Dzięki temu wyraził swoje emocje w niesamowity a zarazem logiczny, spójny sposób. Słychać to w starannie ułożonej aranżacji sampli. Wszystko na tym albumie jest na swoim miejscu. Wolno sunące, mocne bębny (z wyjątkiem szybszej, przypominającej gatunkowo drum'n'bass, perkusji w "After" oraz ambientowych przestrzeni w "Music 1", "Warsaw", "Blues Music" i "Music 4" - zwróćcie uwagę na ostatni tutaj wymieniony utwór, dawno nie słyszałem czegoś równie czarującego i emocjonalnego) tworzą niepowtarzalną chemię wraz z ciepłymi, trzeszczącymi urywkami z analogowych nośników. "Pracę nad <<Bleak Output>> wspominam jako intuicyjną. Wiele świetnych sampli kleiło się do siebie jakby przypadkiem. Świeżość za którą można tylko tęsknić." - pisze Bugajak w książeczce do reedycji debiutu w 2004 roku. Ta świeżość jest ciągle aktualna. Nie będę spoilerował, jak genialnie użyto dwóch polskich sampli w utworze "Greyn" - zresztą, to się tyczy wszystkich utworów. Zajrzyjcie po prostu na whosampled.com i sami sprawdźcie, czego Mikołaj użył w swych produkcjach, tym bardziej, że jeszcze nie wszystkie sample przez niego użyte zostały odkryte, więc jeśli macie gramofon, kupę hajsu ze spadku lub od babci na winyle, to szukajcie i zgłaszajcie sample (rejestracja jest darmowa, i nie, to nie jest reklama sponsorowana ;) ).

Nie mogę też zapomnieć o genialnie dobranych wstawkach mówionych (nie mówiąc już o samplach "pogodowych"), wymienię najlepsze:
- "Do you always listen to music, when it rains?".
- "It was greyn after November. It was raining. I was sitting with book in a front of fire. But I wasn't read. I was thinking about past...".
- "I'm lonely traveller in a crowded desert. I've been trying to reach the horizon in vain. I still then".

Na uwagę też zasługuje pięknie wykonana, klimatyczna okładka, która, moim zdaniem, sugeruje przeciwnikowi samplingu, że na taki sposób tworzenia muzyki nie należy patrzeć przez wyłącznie pryzmat kradzieży. Przesłuchanie tego, a także innych godnych uwagi albumów tak wykonanych, uświadomi mu, że sampling to kreatywność i sztuka. Nawet już nie będzie myślał, że to "kradzione" ;)

Jednakże to album nie dla wszystkich. Atmosfera zawarta w tych 45 minutach może odstraszyć co niektórych - bo ciężko się słucha tego albumu, gdy nie jest się w odpowiednim nastroju - ale nie tych wrażliwych na dobrą muzykę, szukających perełek na naszym podwórku. A ich powinno trafić do twórczości Warszawiaka znacznie więcej.

Reedycja tego albumu jest dostępną w dobrej i przystępnej cenie. Ale w zamian nie posłuchacie na niej utworu "Be Hind" a także zauważycie, że z końcówką "Glidera" jest coś nie tak - gdyż Noon lubi sobie jako perfekcjonista skracać swój materiał do pierwotnej/najlepszej formy, czego raczej nie popieram. Wówczas lepiej sobie poszukać na Allegro pierwszego wydania. Ale jak komuś te niedogodności nie przeszkadzają - to jego sprawa.

Cóż mogę powiedzieć jeszcze? Pure vintage, instant polish urban music classic. Odsłuch macie tutaj

10/10